-
11. Data: 2007-11-17 10:13:39
Temat: Re: Zabójstwo Dziekańskiego przez kanadyjskich policjantów
Od: Gotfryd Smolik news <s...@s...com.pl>
On Sat, 17 Nov 2007, Marcin Wasilewski wrote:
> BTW. W Polsce i tak w takiej sytuacji było by dwóch zabitych :/ ....
> drugim byłby ten, który to filmował.
Mniej drastycznie, ale w tym tonie skomentowałem to na foto.cyfrowa.
Dziwne, że film z udziałem A.Lawy wziął się i "zgubił" ochroniarzom,
nie?
pzdr, Gotfryd
-
12. Data: 2007-11-18 14:08:11
Temat: Re: Zabójstwo Dziekańskiego przez kanadyjskich policjantów
Od: "boukun" <b...@n...pl>
Użytkownik "Nostradamus" <l...@p...fm> napisał w wiadomości
news:fhmeia$20qi$1@opal.icpnet.pl...
> Użytkownik "boukun" <b...@n...pl> napisał w wiadomości
> news:fhl630$9l0$1@nemesis.news.tpi.pl...
>>
>> Użytkownik "MT" <s...@d...pl> napisał w wiadomości
>> news:fhl3lj$4o1$1@nemesis.news.tpi.pl...
>>> Widzialem i jak na moj gust Burak atakowal i go unieszkodliwili , ty
>>> facet nie znasz mentalnosci tyuch ludzi tam nie ma izb wytrzezwien i
>>> takich zajobow jak w polsce i trudno im sie dziwic ze chcieli go
>>> unieszkodliwic problem w tym ze trocche przesadzili.
>>
>> Sam jesteś burak. Facet 10 godzin był przetrzymywany na lotnisku,
>
> Kto go trzymał?
>
>> i prawdopodobnie przez ochrniarzy lotniska wcześniej atakowany.
>
> Prawdopodobnie to ty jesteś krebilem (taka krzyżówka kretyna z debilem).
>
>
> --
> Pzdr
> Leszek
http://www.cbc.ca/national/blog/video/crimejustice/a
_deadly_landing.html
Sprawa śmierci Roberta Dziekańskiego nie schodzi z łamów kanadyjskich
gazet. Wokół tragedii, która rozegrała się nad ranem 14 października
na lotnisku w Vancouver wciąż jest wiele kontrowersji. Największą z
nich jest różnica w opisie zdarzeń przedstawianych przez Królewską
Kanadyjską Policję Konną i naocznych świadków zdarzenia. Dziś wiadomo
już, że istnieje materialny dowód mogący potwierdzić prawdziwość
zeznań jednej bądź drugiej strony. Dowód, który spowodował, że kolejny
Kanadyjczyk złożył pozew przeciwko RCMP.
Śmiercionośne impulsy
"Globe and Mail" z 26 października 2007: 18 przypadków śmierci
spowodowanej użyciem paralizatora daje jasną odpowiedź na pytanie, czy
te urządzenia są bezpieczne. Jeśli ktoś umiera chwilę po tym, jak
został porażony prądem, oczywiste jest, że zabiło go to urządzenie.
Jednak niektórzy lekarze i patolodzy twierdzą, że zatrzymanie akcji
serca po użyciu paralizatora powinno natąpić niezwłocznie, a nie po
upływie kilku minut, czy nawet godzin, jak to miało miejsce w
przypadku niektórych ofiar. "Jeśli śmierć następuje później niż w
przeciągu dwóch sekund od porażenia, to nie spowodował jej impuls
elektryczny" - twierdzi David Evans, koroner z Ontario.
Dwa podobne wypadki w krótkim odstępie czasu wydarzyły się w Quebecu.
18 września policja w Quebec City użyła paralizatora elektrycznego do
obezwładnienia Claudio Castagnetty, włoskiego emigranta, który zmarł
dwa dni później - zdaniem biegłych, od ran, jakie sam zadał sobie w
głowę. Powodem interwencji policyjnej w przypadku 32-latka było jego
pojawienie się w osiedlowym sklepie... bez butów. Zdaniem świadków,
mężczyzna wyglądał na zdezorientowanego i odmówił opuszczenia sklepu.
Z tego powodu został kilkukrotnie porażony paralizatorem. Jego
nabliżsi utrzymują, że mężczyzna nigdy nie zażywał żadnych środków
odurzających i nie cierpiał na zaburzenia psychiczne. Jednak jego
prawnik oświadczył, że Castagnetta miał zaburzenia maniakalno-
depresyjne.
Kolejny przypadek śmierci po użyciu paralizatora wydarzył się również
w Quebecu. Trzy dni po śmierci Roberta Dziekańskiego policja
montrealska zatrzymała kierowcę, który spowodował stłuczkę. Podczas
próby wylegitymowania, mężczyzna wyglądał na odurzonego narkotykami
lub nietrzeźwego. Zdaniem funkcjonariuszy, 39-letni Quilem Registre
zachowywał się agresywnie. Zmarł po użyciu policyjnych paralizatorów.
Sekcja zwłok wykazała w jego organizmie obecność kokainy.
Zdaniem przedstawicieli policyjnych oddziałów specjalnych, użycie
paralizatora może skutkować zgonem w przypadku osób pijanych,
odurzonych narkotykami lub chorych psychicznie. Opinie specjalistów są
podzielone, ale z całą pewnością żadna z tych teorii nie dotyczy
Roberta.
Sekcja zwłok wykazała, że 40-letni Polak był człowiekiem zdrowym, a w
jego organizmie nie znaleziono żadnych substancji chemicznych,
alkoholu czy narkotyków. Oczekiwane są wyniki testów
toksykologicznych.
- Robert Dziekański przybył do Kanady ze statusem "landed immigrant".
By móc go uzyskać, musiał przejść szereg badań i testów, które
potwierdziły jego dobry stan zdrowia - mówi Walter Kosteckyj, prawnik
Zofii Cisowski, matki Roberta. Sposób działania tych śmiercionośnych
urządzeń jest prosty. Prąd o sile 50.000 wolt podnosi ciśnienie krwi i
zwiększa ilość skurczy serca. Zdaniem niektórych lekarzy może on być
przyczyną zatrzymania akcji serca. Nowoczesne paralizatory, zwane
taserami, wyposażone są w dwa druciki, na końcach których umieszczone
są elektrody. W momencie "wystrzału" wyrzucane są w kierunku ofiary,
tworząc z jej ciałem obwód zamknięty. Na końcach elektrod znajdują się
metalowe kolce, które z łatwością przebijają się przez ubranie. Impuls
elektryczny dociera do komórek nerwowych, a za ich pośrednictwem do
mięśni, powodując ich paraliż. Człowiek traci wtedy kontrolę nad swoim
ciałem. Jak wynika z czarnej statystyki - może stracić też życie.
Arytmetyka śmierci
Robert czekał siedem lat aż jego matka osiągnie roczny dochód w kwocie
$30,000. Był to warunek, by mogła sprowadzić syna do Kanady. Latem
zeszłego roku rozpoczęła procedurę imigracyjną.
- Przyleciałam w maju do Polski, do syna, powiedziałam mu - synku,
składam już dokumenty o twój pobyt - mówi łamiącym się głosem Zofia
Cisowski. Wtedy, w maju ostatni raz widziałam go żywego. Dopiero teraz
zdałam sobie sprawę, że to były moje ostatnie szczęśliwe chwile w
życiu.
W sobotę, 13 października ok. 3.00 czasu polskiego Robert opuścił
Gliwice i pojechał na katowickie lotnisko. Z Katowic miał samolot do
Frankfurtu. We Frankfurcie czekał ponad cztery godziny na połączenie
do Vancouver.
Samolot, który miał wylądować w Vancouver o 13.40 w sobotę, spóźnił
się półtorej godziny. Około 15:00 Robert przeszedł bez problemu przez
urząd celny i imigracyjny, wiadomo też, że odebrał swój bagaż i
załadował go na wózek. Co działo się potem, jest obecnie przedmiotem
śledztwa. Zofia Cisowski w tym czasie znajdowała się tylko 40 metrów
od syna, usiłując przekonać pracowników lotniska, żeby wpuścili ją do
strefy imigracyjnej, by mogła go odszukać. Oboje byli rozdzieleni
przeszkloną ścianą. Kobieta błagała urzędników o interwencję, ale
bezskutecznie. W tym czasie Robert, samotny, zagubiony, bez pieniędzy,
wody i znajomości angielskiego prosił ludzi o pomoc.
- Niewiarygodne jest to, że matka i syn byli przez pół dnia tak blisko
siebie, a nikt z obsługi lotniska nie pomógł jej chociażby w tym, by
mogła przekazać jakąkolwiek wiadomość synowi. I że nikt z pracowników
"po drugiej stronie szyby" nie był w stanie porozmawiać z nim i
przekazać informację matce.
Nie mogę zrozumieć, jak mogło się stać, by nikt, absolutnie nikt nie
był w stanie przyjść z pomocą człowiekowi na lotnisku, które przyjmuje
17 milionów pasażerów rocznie. I że mimo supertechnologii, świetnie
przygotowanego personelu, ochroniarzy, urzędników imigracyjnych i
celników, nikt nie zwrócił uwagi na człowieka, który przez 10 godzin
błąkał się po hali przylotów... - kręci z niedowierzaniem głową
prawnik matki Roberta, Walter Kosteckyj.
Około 22.00 Zofia dowiedziała się, że Roberta nie ma na lotnisku.
Przestraszona wyruszyła z powrotem do Kamloops, dokąd dotarła po
niecałych trzech godzinach. W domu zastała wiadomość na automatycznej
sekretarce, że syn się odnalazł. Oddzwoniła na lotnisko, prosząc
urzędnika, by zaopiekował się synem, który nie zna angielskiego, a ona
przyjedzie po niego tak szybko, jak tylko możliwe... Nie wiedziała, że
właśnie wtedy serce Roberta otrzymało uderzenie o sile 50.000 wolt i
powoli przestawało bić...
- Przeraża mnie myśl, że od wejścia policji do hali odlotów do użycia
paralizatorów upłynęły zaledwie 24 sekundy. Tyle czasu potrzebowała
policja, by użyć siły w stosunku do człowieka, który nie stanowił
żadnego zagrożenia. Te 24 sekundy, oddzielające życie od śmierci... -
dodaje Walter Koseckyj. Nie wiadomo, dlaczego pracownicy portu
lotniczego nie zastosowali "code 3" - alarmu, na który reagują
ratownicy medyczni zatrudnieniu na lotnisku. Dlaczego do Roberta
wezwano karetkę z miasta, która przyjechała dopiero po 12 minutach?
Przytoczone powyżej liczby obrazują dramat ludzki i przerażają swoją
wymownością, stając się swoistą artymetyką śmierci.
Szokujący dowód
Sensacyjny zwrot w tej tragicznej sprawie nastąpił kilka dni temu. Do
jednej z rozgłośni radiowych w Vancouver zgłosił się mężczyzna, który
sfilmował całe zajście kamerą cyfrową. Paul Pritchard wracał z Chin i
widział Roberta w hali przylotów. Kiedy zorientował się, że jest
świadkiem niecodziennych zdarzeń, włączył kamerę. Jakość nagrania
okazała się doskonała.
Na filmie wyraźnie widać całą akcję policji i moment śmierci Roberta.
Jednak Pritchard nie jest w stanie upublicznić filmu - policja zabrała
mu kartę pamięci z całym nagraniem. Funkcjonariusz, który z nim
rozmawiał wyjaśnił, że "ze względów technicznych" kopię filmu można
zrobić tylko w biurze RCMP. Została spisana umowa między nim a policją
mówiącą o terminie zwrotu kamery - miała wrócić do właściciela w ciągu
48 godzin.
Kamera została zwrócona, ale bez karty pamięci. Ktoś włożył do niej
nową, czystą. Najpierw policja utrzymywała, że właścicielowi zwrócono
kompletny sprzęt, potem odmówiono zwrotu nagrania, zasłaniając się
dobrem śledztwa. Pritchard usłyszał, że kartę pamięci z filmem będzie
mógł odebrać dopiero za... kilkadziesiąt miesięcy. Mężczyzna wynajął
prawnika i pozwał RCMP.
- Nie jestem teraz w stanie odtworzyć w pamięci całego zajścia, bo
zwracałem uwagę głównie na to, czy kamera filmuje prawidłowo. Ale wiem
jedno - żaden z policjantów nie próbował rozmawiać z tym człowiekiem
ani go uspokoić. Doskoczyli do niego i powalili na ziemię. Żaden z
nich nawet nie próbował poszukać tłumacza. I na pewno w zachowaniu
ofiary nie było żadnej agresji - utrzymuje Kandyjczyk. Kiedy Pritchard
obejrzał w lokalnej telewizji reportaż o dramacie na lotnisku, zdał
sobie sprawę, jakiej wartości jest jego dowód i że może stać się
świadkiem w sprawie kryminalnej. Mężczyzna wynajął prawnika, który już
złożył w Sądzie Najwyższym Kolumbii Brytyjskiej wniosek o nakaz
natychmiastowego wydania taśmy przez RCMP.
- Widziałem tę płaczącą kobietę, czytałem nieprawdziwe informacje
publikowane w prasie. Chcę upublicznić nagranie w mediach, żeby
skończyły się spekulacje na temat rzekomej agresji ofiary i ilości
oddanych do niego strzałów. Nieprawdą jest, że chcę sprzedać film
mediom.
- Na początku nie wiedziałem, o co chodzi w tej całej sprawie, teraz
jest dla mnie jasne, że ktoś chce ukryć prawdę. Film ją pokaże -
oświadczył Pritchard na antenie radiowej. Wynajęty do tej sprawy
prawnik, Paul Pearson uważa, że jego klient ma pełne prawa do swojej
własności.
- Ironią losu w tej całej historii jest to, że tego dnia wróciłem z
Chin, gdzie pracowałem jako nauczyciel. Mówiłem swoim studentom, jak
wspaniałym krajem, wolnym i szanującym prawa człowieka jest Kanada.
Zbyt szybko i zbyt boleśnie przekonałem się, jak bardzo przesadzałem z
tym kanadyjskim szacunkiem dla człowieka - gorzko reasumuje Pritchard.
Polonia się jednoczy
Sprawa tragicznej śmierci Roberta Dziekańskiego zatacza coraz szersze
kręgi. Konsul generalny RP w Vancouver Maciej Krych oświadczył, że w
tej sprawie otrzymuje wiele listów z poparciem, zarówno z Kanady, jak
i z Polski.
- Za pośrednictwem torontońskich mediów chcę wyrazić wdzięczność dla
całej Polonii, nie tylko w Kanadzie, ale w Stanach i z całej Europy.
Dostajemy telefony, listy, e-maile, bardzo wielu Polaków jest
przejętych tą dramatyczną sytuacją.
Te wyrazy solidarności Polaków z całego świata są niezwykle cenne -
mówi konsul generalny Rzeczypospolitej Polskiej w Vancouver, Maciej
Krych.
- W zeszły czwartek w siedzibie Kongresu Polonii Kanadyjskiej w
Vancouver odbyła się konferencja prasowa, która była nie tylko szansą
na konfrontację przedstawicieli Polonii z dziennikarzami, ale też
uczciliśmy na tym spotkaniu pamięć naszego rodaka. W konferencji
uczestniczyli też prezes KPK w Vancouver Ludwik Tokarczuk z małżonką
Danutą. Swoje stanowisko w tej tragicznej sprawie przedstawił adwokat
Zofii Cisowski, Walter Kosteckyj. "Naszym zadaniem było przede
wszystkim wyrażenie ubolewania matce ofiary, która była obecna na
spotkaniu, przedstawienie stanowiska władz polskich oraz powołanie
fundacji w celu zbierania funduszy na pomoc Zofii Cisowski. Ta kobieta
nadal jest w stanie szoku, nie może podjąć pracy, jest zupełnie
zdruzgotana. Oświadczam, że każdy dolar przekazany na tę fundację
będzie służył dobremu celowi. Proszę sobie wyobrazić, że ta kobieta
zapożyczyła się, by sprowadzić syna do Kamloops. Robert miał jej
pomagać w pracy" - dodaje konsul Maciej Krych. Konsul zapewnił
zgromadzonych, że Rzeczpospolita Polska dba o swoich obywateli i
będzie skutecznie domagać się pełnego, rzetelnego i jak najszybszego
wyjaśnienia wszystkich okoliczności tragedii. Ambasada RP wystosowała
notę dyplomatyczną do władz kanadyjskich, a Konsulat Generalny jest w
stałym kontakcie z biurem koronera i wydziałem policji, prowadzącym
postępowanie wyjaśniające w tej sprawie. Kongres Polonii Kanadyjskiej
zaoferował matce ofiary, Zofii Cisowski, pomoc w postaci otwarcia kont
charytatywnych, na które zbierane są fundusze na obsługę prawną,
pogrzeb syna i wszelkie koszty ponoszone przez kobietę, której stan
zdrowia nie pozwala wrócić do pracy.
Państwo Tokarczukowie z vancouverskiego oddziału KPK zadziałali
naprawdę błyskawicznie - w krótkim czasie powołana została fundacja
pod nazwą Zofia Victim's Trust, na którą można dokonywać wpłat na
rzecz matki ofiary. Jednak Polonia torontońska napotykała na problemy
związane z przelewami pieniężnymi na konto banku w Kamloops. Nasi
rodacy żalili się na utrudnione procedury bankowe. Na tę sytuację
błyskawicznie zareagował Kongres Polonii Kanadyjskiej w Toronto.
Udostępnił konto swojej Fundacji Charytatywnej. Można na nie wpłacać
pieniądze, które zostaną przeznaczone na pomoc dla Zofii Cisowski.
Przy wpłacie należy zaznaczyć, że to datek dla tej właśnie osoby.
- Nie odwrócimy tego co się stało. Ale chcemy podjąć działania
zmierzające do tego, by policja przestała używać paralizatorów. Trzeba
ostatecznie zbadać, w jakich przypadkach ich stosowanie jest
niebezpieczne. Paralizatory powinny tak funkcjonować, by nie
powodowały zgonów. Musimy sprawić, by nie zaistniała więcej nawet
możliwość takiej tragedii jak w Vancouver, gdzie człowiek
niedoinformowany, zagubiony popadł w tarapaty, które zakończyły się
interwencją policji i w efekcie zgonem.
Do Kanady przyjeżdżają nasi krewni i znajomi, niektórzy z nich nie
znają języka angielskiego. Muszą mieć możliwość porozumienia się z
pracownikami lotniska czy ochrony - mówi Władysław Lizoń, prezes KPK.
Długie pożegnanie
W środę odbył się pogrzeb Roberta. Skromna uroczystość, w której
udział wzięli jedynie matka, dwóch przyjaciół i ksiądz, odbyła się w
domu pogrzebowym w Kamloops. To był dramat - mówi Jerzy Bałtakis,
przyjaciel rodziny, który pomaga Zofii ogarnąć wszystkie sprawy
związane z pogrzebem.
"Zosia nie chciała odejść od trumny, rozpaczała strasznie, ja nie
byłem potem w stanie zasnąć w nocy. Jedno jest pocieszające - że ta
śmierć prawdopodobnie nie poszła na marne, już zaczyna się mówić o
wycofaniu paralizatorów z użytku. Jeśli jeszcze zmieni się prawo i
uproszczą procedury imigracyjne, ludzie nie będą traktowani tak jak do
tej pory." Jerzy robił zdjęcia na wczorajszej uroczystości.
Dzięki jego uprzejmości i za zgodą Zofii Cisowski udostępnił "Gazecie"
tę smutną pamiątkę.
- Lekarz mówił, że dziś będzie lepiej, ale jest coraz gorzej, z każdą
godziną - mówi Zofia, nie przestając szlochać. Zawsze byłam przeciwna
kremacji, ale gdybym miała odłożone jakiekolwiek pieniądze, stać
byłoby mnie na transport zwłok do Polski i tradycyjny pogrzeb... Mój
synek nie powinien być spalony. Był taki piękny, chciałam, żeby to
ciało jak najdłużej było na ziemi. To była po prostu moja wielka
miłość i umarła... Kobieta prosi o przekazanie Polonii torontońskiej
"Bóg zapłać" za serce, za pomoc, za modlitwę i zaczyna szlochać.
Płaczemy obie, więc żegnam się i życzę jej siły.
W oparach absurdu
Wtorkowa wizja lokalna na lotnisku udowodniła absurdalne zachowanie
służb, których zadaniem jest przede wszystkich działanie racjonalne i
ochrona dóbr obywatela. Ani urzędnicy imigracyjni, ani służby
porządkowe nie wysiliły się, by znaleźć tłumacza znającego jakikolwiek
język słowiański, który mógłby ustalić, jakim konkretnie językiem
posługiwał się Robert. Dziennikarzom udzielano informacji, że
mężczyzna "krzyczał niezrozumiale w obcym języku". Dla kogo obcym?
Skoro w Kanadzie mieszkają emigranci ze 187 krajów świata (!), to fakt
posługiwania się językiem innym niż angielski i francuski nie powinien
budzić zaskoczenia. Na międzynarodowym lotnisku jednego z największych
miast, w jednym z największych krajów świata - jednak wzbudził. Skoro
Robert rzekomo mówił niezrozumiale, to skąd wniosek Pierra Lemaitre,
że krzyczał po hiszpańsku? Biurokracja i zaniechanie służb na lotnisku
oraz nadgorliwość policji sumują się na jedno słowo - niekompetencja.
I to niestety - tych służb, które rzekomo "chronią i bronią". Tylko
kogo?
Z kpiną i trwogą opisuje działanie policji Colas Bregnon na witrynie
stowarzyszenia Vox Populi: "...Zachowanie Roberta Dziekańskiego
wydawało się, jak stwierdził sierżant Lemaitre niezrozumiałe, dodając
inteligentnie, że ofiara wołała głośno po hiszpańsku "policia,
policia" co wydało się trzem zawołanym na pomoc "Mounties" na tyle
niebezpieczne, że zdecydowali się użyć "elektroszokera". I faktycznie,
nikt widzący policję nie ryczy głośno "policja", ze szczęścia nawet.
Chyba że ich nie rozpoznaje i wzywa pomocy. Na to jednak trzech
"królewskich konnych" nie wpadło. Po zaaplikowaniu 50.000 wolt ofiara
upadła na ziemię. Nie straciła jednak przytomności, lecz konwulsyjnie
kopiąc nogami, usiłowała wydrzeć się z rąk przytrzymujących ją trzech
policjantów, którzy jako trenowani fachowcy, w końcu zdołali założyć
jej kajdanki i wezwać pomoc medyczną.
Sierżant Lemaitre stwierdził również, że ofiara zlana była potem, a z
jej zachowania można było wywnioskować, że znajdowała się pod wpływem
narkotyków lub miała jakiś poważny problem zdrowotny. Na to też
"królewscy konni" nie wpadli, że jak ktoś ma problemy ze zdrowiem, to
być może elektryczny szok może wydawać się niewskazany..." Brzmi ten
cytat jak opis sceny z czarnej komedii klasy B. Niestety, to wydarzyło
się naprawdę i pociągnęło za sobą śmierć jednej osoby i rozpacz innej.
W imieniu Zofii proszę Państwa o modlitwę za Roberta.
~~~~~~~~~~~~~~
W zeszłą środę w Kamloops, gdzie mieszka jego matka, odbył się
symboliczny pogrzeb Roberta. Duża uroczystość pożegnalna szykowana
jest na przyszły weekend. Wtedy w Kamloops odbędzie się Celebration of
Life.
- To nie będzie uroczystość związana tylko z Robertem. To sprawa
wszystkich Polaków w Kanadzie, którzy się zjednoczyli przeciwko
niektórym działaniom policji - mówi Grzegorz Laska, jeleniogórzanin,
który mieszka w Kamloops od 24 lat. Był pierwszym pracodawcą Zofii,
kiedy 8 lat temu przyjechała do Kanady. Teraz stał się przyjacielem
rodziny. Grzegorz się boi, że Zofia nie uzbiera wystarczającej kwoty,
by opłacić koszty obsługi prawnej i prywatnego śledztwa mającego
wyjaśnić przyczynę śmierci syna.
- Sprawdzaliśmy w czwartek (8 listopada - przyp. red.), na konto
wpłynęło 5.000 dol. Oczywiście jesteśmy wdzięczni darczyńcom za tak
piękne gesty, ale sam pogrzeb i kremacja kosztowały 4.600 dol. A jeśli
ta sprawa umrze wraz z Robertem, to przegramy wszyscy. Bo te tasery
mogły być skierowane przeciwko każdemu z nas, przeciwko naszym
dzieciom czy przyjaciołom. Pomagając Zofii, pomagamy samym sobie -
mówi Grzegorz. Pomyślałam, że to niemożliwe, aby przez dwa tygodnie na
konto Fundacji wpłynęła tak mała kwota. Tak wiele osób dzwoniło do
mnie, pytając o numer konta, tak wiele serc poruszyliśmy naszymi
apelami.
Zapytałam o to Władysława Lizonia, prezesa KPK.
- Proszę się nie martwić, na torontońskim koncie udostępnionym pani
Zofii są wpłaty jeszcze nieprzesłane do Kamloops. Znam kwotę, ale jest
ona niepotwierdzona, więc nie chcę wprowadzić opinii publicznej w
błąd. Natomiast jedno muszę przyznać - spodziewałem się, że będzie
znacznie wyższa. KPK zamierza zwrócić się listownie do polonijnych
firm w Ontario z prośbą o donacje. Taka petycja zostanie wkrótce
rozesłana. Gdyby każdy z naszej polonijnej społeczności wpłacił choć
dolara, uzbieralibyśmy naprawdę sporo - dodaje Władysław Lizoń.
- Problem jest taki, że Zofia potrzebuje około 130.000 dol. To ogromne
pieniądze i bez pomocy firm czy dużych organizacji, sobie nie poradzi.
Zwracam się z apelem do instytucji w Polsce i Kanadzie o pomoc, bo bez
niej sprawę Roberta i taserów trzeba będzie zamknąć - prosi Grzegorz
Laska.
Okazuje się, że nie tylko Polacy wyciągnęli rękę do cierpiącej
kobiety. Surfując po Internecie przypadkiem natrafiłam na aukcję na
eBayu, z której dochód został w całości przeznaczony na pomoc Zofii
Cisowski. Udało mi się nawiązać kontakt ze sprzedawcą, którym okazał
się... nauczyciel angielskiego z Kamloops, Blaine Young.
- Na początku była tylko jedna aukcja, wystawiłem numizmatyczny
"klejnot" - 5.000 marek polskich z 1920 r. - mówi Blaine, który
zgodził się na nagrywanie naszej rozmowy telefonicznej.
- Tak naprawdę to Zofia, ten banknot i ja jesteśmy ze sobą w pewien
sposób powiązani. Parę lat temu na jakiejś aukcji kupiłem parę
drobiazgów. Były w pudełku, a na jego dnie znalazłem ten banknot.
Przypadkiem Zofia i jej mąż byli na tej aukcji, więc pokazałem im moje
trofeum. Zofia od razu chciała te marki ode mnie odkupić, ale się nie
zgodziłem. Po paru latach zmieniłem zdanie, bo poznałem Zofię,
zobaczyłem, jak cudowną jest osobą i postanowiłem, że zrobię jej
prezent. Wkrótce potem spotkałem ją w sklepie i powiedziałem, że mam
dla niej niespodziankę. Chciałem przynieść jej banknot do domu, ale w
końcu tam nie dotarłem. Latem tego roku znów spotkaliśmy się na
mieście, powiedziałem jej, że niespodzianka wciąż czeka, ale ona miała
już w głowie tylko to, że Robert ma przyjechać. Postanowiłem dać jej
marki jak już będzie Robert, najlepszy pretekst, żeby go poznać -
myślałem. A potem, po śmierci Roberta, wymyśliłem aukcję w Internecie.
Powiedziałem o tym Gregowi Lasce, to przyjaciel rodziny, pomógł
niesamowicie po tym co się stało..., a on na to, że ma trzy inne
banknoty. I tak sprzedaliśmy cztery za kwotę 255 dol., a pieniądze z
aukcji wpłaciliśmy na fundusz Zofia Victim's Trust. I jeszcze Greg
dorzucił na aukcję trzy rzeźby. Są dziełem jego brata, Stanisława,
naprawdę piękne rzeczy, sporo warte.
Blaine prowadzi w Kamloops kursy angielskiego dla imigrantów. Zofia
była jedną z jego studentek.
- Każdy nauczyciel wie, że są tacy uczniowie, których się nigdy nie
zapomina. A ona jest tak dobra, tak miła dla ludzi i pracowita. W
dzień się uczyła, wieczorami i nocą pracowała, ale zawsze była
uśmiechnięta. To taki typ ludzi, którzy zawsze ci życzą dobrego.
Pamiętam, jak przerabialiśmy temat "Moja rodzina", a ona z takim
podnieceniem mówiła, że ma syna, który ma na imię Robert, mieszka w
Polsce i ona zrobi wszystko, by mógł do niej dojechać. Jak spotkałem
ją we wrześniu to promieniała. Powiedziała wtedy - wiesz co? Robert
przyjeżdża! Była tak radosna, tak szczęśliwa... Dlatego jak
przeczytałem w gazecie, że mężczyzna zabity na lotnisku miał na imię
Robert, był Polakiem i jechał do rodziny w Kamloops, pomyślałem od
razu - o Boże, Zofia! Niesprawiedliwe jest, że takim cudownym ludziom
przytrafiają się takie straszne rzeczy.
- Zrobiliśmy tę aukcję z Blaine'm - potwierdza Grzegorz. Stare
banknoty sprzedaliśmy od razu. Teraz wystawiamy rzeźby, ofiarowane
przez mojego brata, który mieszka w Polsce. Pomoc finasową
zadeklarował też Konsulat Generalny RP w Vancouverze. Nie udało mi się
porozmawiać bezpośrednio z konsulem Maciejem Krychem, ale telefon
odebrała jego żona, Renata.
- Mąż jest w drodze na lotnisko, odbiera dziś gości z polskiego MSZ.
Sprawa śmierci Roberta Dziekańskiego i pomocy finansowej dla jego
matki jest jednym z celów tej wizyty. Jako placówka dyplomatyczna
konsulat podlega jurysdykcji Ministerstwa Spraw Zagranicznych, również
w kwestii wydatkowania pieniędzy. Liczymy, że te obrady będą owocne i
uda się wyasygnować jakaś kwotę z ministerstwa. Póki co, mąż dokonał
prywatnej wpłaty na konto Fundacji - mówi Renata Krych.
- Jestem tak wdzięczna ludziom za pomoc... Dzwonią do mnie i mnie
pocieszają, wpłacają pieniądze na Fundację - mówi Zofia Cisowski. Ja
sama nie mogę ich wyjąć, zajmuje się tym zarząd i Jerzy Bałtakis.
Jerzy pomaga mi ogarnąć to wszystko, bo ja nie daję rady. Wiem, że
wszystkie pieniądze jakie wpłynęły do tej pory, zostały już wydane na
pogrzeb i urny. Ale dostałam dużo listów, ludzie w koperty wkładają
pocztówki, a między nie banknot. Najczęściej jest to 20 dol. Dzięki
temu uzbierałam prawie 300 dol., więc mam na życie. Proszę tym
wszystkim wspaniałym ludziom ode mnie podziękować - dodaje Zofia
Cisowski.
I za chwilę jej głos się zmienia: - Robert jest już ze mną.
Przywiozłam urny. Urny są dwie, skromne. - On zawsze lubił skromnie,
więc wybrałam takie niewielkie, bez żadnych ozdób. Jedna zostanie tu
ze mną, a drugą zawiozę do Polski, spocznie w grobie moich rodziców.
Kiedy chcę jechać? Wiosną, mój syn bardzo nie lubił zimy, więc
poczekam, aż będzie ciepło. W maju będzie najlepiej.
Do Zofii zaczyna dopiero docierać myśl, że przed nią jest jeszcze
jedna trauma - będzie musiała obejrzeć film, na którym zobaczy, jak
umierało jej dziecko. Karta pamięci z kamery cyfrowej, o którą toczy
się spór sądowy, wróciła do właściciela. Policja oddała własność
Paulowi Pritchardowi, a ten postanowił udostępnić ją mediom. Stacje
telewizyjne w Vancouverze wkrótce osiągną szyt oglądalności - film
pokaże bowiem, jak zginął Robert Dziekański i co naprawdę wydarzyło
się przed użyciem przez RCMP paralizatorów elektrycznych. Skończą się
podejrzenia i spekulacje, pozostanie jedynie sporządzenie pozwów
sądowych. Na emisję tego materiału czeka cała Kanada. Jest tylko jeden
szkopuł - to nie jest zapowiedź nowej produkcji Hollywood. Ten dramat
wydarzył się naprawdę. Zofia Cisowski nie rozpacza, teraz smutek
zastąpił strach.
- Boję się oglądania tej taśmy. Wiem już, co na niej jest. Boję się,
że jak zobaczę mojego syna żywego, i potem jak umiera, to moje serce
tego nie wytrzyma... Ale muszę to zobaczyć. Chcę wiedzieć, co mu się
naprawdę stało i kto to zrobił. Jestem zaskoczona informacją, że
policja oddała film tak szybko. Wprawdzie szef RCMP złożył taką
obietnicę tydzień temu, ale przecież jedną z obietnic związanych z
nagraniem już złamał. O rozmowę na temat filmu nakręconego na lotnisku
przez Paula Pritchera poprosiłam prawnika pani Zofii, Waltera
Kosteckyj. Jego spokojny głos i rzeczowe wypowiedzi umocniły mnie w
przekonaniu, że Zofia jest "w dobrych rękach".
- Na obecnym etapie nie podjęliśmy jeszcze decyzji, czy i kogo
pozwiemy. Przede wszystkim musimy poznać wszystkie szczegóły
zdarzenia. Być może trzeba będzie wziąć pod uwagę np. władze lotniska,
czy celników. Wszystkie te osoby w jakiś sposób są w to zamieszane.
Robert spędził dziesięć godzin błąkając się po lotnisku, a przecież
cały teren jest nieustannie pod kontrolą i obserwacją. Nie tylko RCMP
jest odpowiedzialna za to, co się stało. Zarząd lotniska nie ma nic do
zarzucenia swoim pracownikom.
- Nie stwierdziliśmy żadnych uchybień w pracy naszych służb - mówi
Paul Levy, wiceprezes. Nie wiadomo, dlaczego ten pasażer spędził aż
sześć godzin w sekcji odbioru bagażu.
Nic dziwnego, że obsługa lotniska nie zwróciła uwagi na błąkającego
się tam człowieka, skoro w tym czasie przeszło tamtędy ponad cztery
tysięce osób. Zapytałam Waltera Kosteckyj, czy wiadomo już, co było
przyczyną śmierci Roberta Dziekańskiego.
- Raport koronera nie określa dokładnej przyczyny. Sekcja zwłok nie
dała jednoznacznej odpowiedzi. Ale wiadomo, że Robert został
dwukrotnie porażony prądem z paralizatora elektrycznego i
obezwładniony siłą przez czterech policjantów. Zmarł krótko potem.
Możemy więc przyjąć, że przyczyną śmierci było użycie paralizatorów i
aresztowanie - odpowiada prawnik. Dziwię się, bo świadkowie zeznali,
że policja użyła paralizatora aż cztery razy.
- Z oględzin zwłok i rozmowy z patologiem sądowym wynika, że były
użyte dwa impulsy elektryczne w krótkim odstępie czasu - 20 do 25
sekund. Paralizator wydaje charakterystyczny dźwięk, kiedy jest
przeładowywany. Osobie postronnej mogło się więc wydawać, że
policjanci próbowali użyć taserów więcej niż dwa razy. Walter
Kosteckyj jest jedną z niewielu osób, która widziała film nakręcony
kamerą cyfrową na miejscu tragedii.
- Widziałem go już, w biurze koronera - mówi. Uważam, że powinnien
zostać upubliczniony. Mamy bowiem do czynienia z niebezpieczną
sytuacją, ludzie zamieszani w śmierć Roberta prowadzą śledztwo we
własnej sprawie.
- Materiał filmowy ujawnia, że wbrew temu co twierdziła RCMP, Robert
był już wcześniej na terenie lotniska, nie pojawił się tam krótko
przed przyjazdem policji. Widać też wyraźnie, jak szybko
funkcjonariusze przystąpili do akcji, jak niewiele wysiłku włożyli w
próbę nawiązania porozumienia. Od samego początku byli nastawieni na
użycie siły - stwierdza Kosteckyj.
- Tasery to broń, której powinno się używać w sytuacji, kiedy istnieje
zagrożenie zdrowia policjanta. Oczywiście w przypadku zagrożenia życia
ostatecznym rozwiązaniem jest broń palna. Moim zdaniem, nie powinno
się używać paralizatorów, jeśli są inne możliwości uspokojenia
zdenerwowanego człowieka. Wygląda na to, że policjanci są
niewystarczająco przygotowani do właściwego obchodzenia się z taserami
- dodaje prawnik.
Podobnego zdania jest Grzegorz Laska: - Dopóki sprawa nie zostanie
ostatecznie wyjaśniona, paralizatory nie powinny być używane. Ale by
stwierdzić, że to one są przyczyną wielu zgonów, potrzebne jest w tej
sprawie śledztwo. I tu znów wracamy do punktu wyjścia, czyli pieniędzy
na to śledztwo - dodaje. Telewizja CBC National nakręciła w środę
reportaż o sprawie Roberta. Dziennikarze byli też w domu Zofii, robili
zdjęcia.
- Ten materiał ma pokazać jej bezradność na lotnisku, kiedy przez
kilka godzin chodziła od urzędnika do urzędnika i wszyscy odprawiali
ją z kwitkiem - mówi Jerzy Bałtakis, dzięki uprzejmości którego,
"Gazeta" ma zdjęcia z Kamloops.
- Gdyby ktoś zwrócił na tę kobietę uwagę, spróbował jej pomóc, ta
tragedia by się nie wydarzyła. Cieszę się, że taki film powstanie, bo
zwróci uwagę urzędników na przeciętnego obywatela. I może dzięki temu
jakieś organizacje pomogą finansowo Zofii, bo nie dostanie żadnej
renty, póki trwa oficjalne śledztwo. A to się może ciągnąć latami.
Proboszcz jednej z polskich parafii dziwi się: - Jaki jest sens
odprawienia mszy w intencji zmarłego? Mówię, że chodzi o modlitwę i
zbiórkę pieniędzy z tacy.
- To niemożliwe, my nie uczestniczymy w takich akcjach. Jest wiele
wypadków, są samobójstwa i choroby. Gdybyśmy mieli za każdym razem
robić zbiórkę pieniędzy, nie zajmowalibyśmy się niczym innym. Ta
sprawa jest za bardzo nagłośniona w mediach, a ta rodzina jest z
Vancouveru, nie stąd.
Na pytanie, czy mogę tę wypowiedź i nazwisko rozmówcy opublikować w
mediach słyszę warczenie: - Zabraniam! Jeśli pani to zrobi, spotkamy
się w sądzie.
Pracownica sekretariatu w innej polskiej parafii zna całą sprawę: -
Proboszcza nie ma, wróci za tydzień. To straszne, co się przytrafiło
tej rodzinie. Msza za zmarłego i przekazanie pieniędzy z tacy to
świetny pomysł, ojciec na pewno się zgodzi. Oczywiście może pani
opublikować moje słowa. I proszę działać. Z Bogiem.