1. Data: 2002-08-22 15:33:52
Temat: Koszerny interes
Od: "klon Boukuna" <k...@h...com>
----------------------------------------------------
------------------------
----
W kraju, gdzie na każdej ulicy widać narysowane gwiazdy Dawida na
szubienicy, gdzie słowo Żyd ma pejoratywne znaczenie, jest takie miejsce, w
którym Polacy udają Żydów. To krakowski Kazimierz. Tu miejscowi
restauratorzy, przeważnie katolicy, podejmują mieszkańców Brooklynu czy Tel
Awiwu karpiem po sefardyjsku, zupą Jankiela, kuglem i czuletem. Tu już nie
pamięta się, że oni ukrzyżowali Chrystusa. A wszystko za sprawą szekli,
złotówek, dolarów.
Przed wojną mieszkała tu żydowska biedota. Po wojnie miejsce zamordowanych
mieszkańców zajął polski lumpenproletariat.
Jeszcze na początku poprzedniej dekady po nieoświetlonych, brudnych
uliczkach Kazimierza hulał tylko wiatr i niepodzielnie panowali tu miejscowi
pijacy. Prawie w każdej bramie była melina. Co drugi dom nadawał się do
kapitalnego remontu. Zabite deskami okna czy nawet zawalone szczytowe ściany
nie były niczym szczególnym.
Szkolne wycieczki nigdy się tu nie zapuszczały, zagraniczni turyści trafiali
się z przypadku.
Wówczas na tej niegościnnej ziemi pojawiła się Teresa Adamczyk, a dwa lata
potem zjawił się Wojciech Ornat. Przy ul. Szerokiej pani Teresa otworzyła
pierwszą w Krakowie prywatną galerię, a pan Wojciech - pierwszą w kraju
żydowską kawiarnię.
W Arielu nie ma nachalnego folkloru. Zwykłe stoliki, kilka obrazków. Za to
przy wejściu sklepik z pamiątkami. Można tu kupić książkę, kasetę, rabina z
drewna i srebrną gwiazdę Dawida.
Trzy Ariele
- Galerię Ariel otworzyłam już w 1990 roku - mówi Teresa Adamczyk. - Potem w
naszym budynku firma Krokus, kierowana przez pana Tauacha, wynajęła lokal i
otworzyła żydowską kawiarnię. Po pewnym czasie poszli na swoje, przenosząc
się obok, za ścianę, a przy okazji zabrali naszą nazwę. I tak obok siebie
działały dwa Ariele. Trzeci pojawił się w lokalu pana Ornata w dawnej
mykwie. Na szczęście dziś, po wygranych procesach, wszystko wróciło do
sytuacji z 1990 roku. Nasza kuchnia nie jest co prawda koszerna, ale
stosujemy dawne żydowskie, galicyjskie przepisy. Chociaż wielu znajomych
podejrzewa nas o semickie pochodzenie, to jednak nie jesteśmy Żydami. Tylko
moja mama przed wojną wychowywała się wśród Żydów. Przez te wszystkie lata
nigdy nie mieliśmy żadnych ekscesów. Nawet jak miał miejsce marsz skinów, to
przeszli grzecznie, nie robiąc żadnych burd.
Na Szerokiej w trzech rzędach parkują stłoczone samochody. Pod synagogę
Remu'h podjechał niemiecki autobus i turyści udają się na zwiedzanie
cmentarza i synagogi.
- Niejeden z tych miłych starszych panów mógł tu być podczas wojny - mówi do
kolegi siedzący na ławce, biednie ubrany siwy mężczyzna.
- Może nawet zabił jakiegoś Żyda, a teraz zwiedzi synagogę, zje w żydowskiej
knajpie i jeszcze zostawi napiwek - odpowiada sąsiad.
Tuż obok, przed restauracją Na Kazimierzu, siedząc w wiklinowych fotelach,
je obiad hiszpańska wycieczka. Jeszcze nie tak dawno była to jedyna w kraju
prawdziwie koszerna restauracja prowadzona przez rodzinę Nissenbaumów. Każdy
rabin, nawet z Nowego Jorku, mógł tu jeść bez obawy. Chętnie zaglądał tu
Wojtek Pszoniak. Dziś po Nissenbaumach pozostała tylko reklama wytwórni
koszernych wódek, a ceny w menu spadły o 50 procent.
- Nie mamy już koszernej kuchni - mówi ze smutkiem kierowniczka. Gdy jednak
stołują się u nas grupy żydowskie, to sprowadzamy dla nich jedzenie w
paczkach z Izraela.
Koszerną kuchnię można dziś spotkać tylko w należącym do Amerykanina
żydowskiego pochodzenia hotelu Eden. Wychuchany, nowoczesny, pachnący
czystością, sąsiaduje z rozpadającą się kamienicą, w której nie ma ani
jednej szyby.
- Jedzenie z certyfikatem sprowadzamy z Londynu - chwali się
recepcjonistka. - Nie podajemy wieprzowiny. Mamy nawet własnego rabina.
Rzeczywiście, z hotelu wychodzi wielki brodaty mężczyzna w jarmułce i
dostojnym krokiem idzie w kierunku targowiska przy placu Nowym. Przechodzi
obok grupki niebezpiecznie wyglądających wyrostków i na straganie wybiera
warzywa i owoce. Z dwoma wypchanymi siatkami równie dostojnie wraca do hotel
u.
- Czy sprzedajecie koszerne owoce? - pytam sprzedawcę.
- Jakie? - zastanawia się kupiec. - A, że kupuje u nas rabin. Nie wiem, czy
koszerne, ale na pewno tanie i nierobaczywe.
Ukrzyżowali Boga
Jeszcze cztery, pięć lat temu antyżydowskie napisy były na Kazimierzu
codziennością. Dziś zdobią jeszcze tylko klatki schodowe. Na zewnętrznych
murach są szybko zamalowywane. Największą wprawę ma w tym pani Maria
opiekująca się synagogą Remu'h.
Gwiazda Dawida najczęściej pojawia się tuż przy nazwie najstarszego
polskiego klubu - Cracovii.
Na ulicy św. Wawrzyńca bawi się dwóch siedmiolatków.
- Ty Żydzie - mówi jeden do drugiego.
- Nie lubicie Żydów? - pytam.
- Nie - odpowiada mały Emilian. - Mama mówiła mi, że oni zabili Boga.
W ogródkach sąsiadujących ze sobą restauracji Alef i Ariel nie ma wolnego
miejsca.
Gdy krążę między stolikami, kelner z Alefu zachęca:
- Tylko u nas jest prawdziwa żydowska kuchnia. Tu jadał książę Karol i
Spielberg. A tam, w Arielu, kto jadał?
Zaglądam do środka. W ciemnych, pomalowanych na zielono, upstrzonych
obrazkami i zdjęciami salach jest niewielu gości.
- W Alefie nie zje pan nic dobrego - radzi kelner z Arielowego ogródka. -
Drogo, długo się czeka i co to ma wspólnego z żydowską kuchnią?
Do legendy knajp na Kazimierzu przeszedł kelner Daniel Gerson vel Boguś
Chrząszcz, który potrafił oczarować każdego klienta, a najbardziej opornym
przedstawiał się jako właściciel Ariela.
Kamienice z okolic placu Nowego jeszcze nie tak dawno wyróżniały się
odpadającym tynkiem. Dziś są tam dwie galerie i cztery puby. W ogródku
jednego z nich rolę stolików pełni pięć maszyn firmy Singer.
Wszystko przez Spielberga
W Arce Noego mieszczącej się w budynku, gdzie swoje biuro poselskie ma
minister Hausner, z głośników płynie żydowska muzyka. Jednak przy wielkich,
przykrytych koronkowymi obrusami stołach siedzi tylko jeden klient. Bogdan
Tauach przez lata był restauratorem przy Szerokiej. Teraz przeniósł się na
Gołębią, na Stare Miasto, a na Kazimierz zagląda jako klient.
- Kazimierz najwięcej zawdzięcza Stevenowi Spielbergowi. Po "Liście
Schindlera" wszystko zmieniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Pojawiły się zagraniczne wycieczki, media. To on rozruszał ten
interes. Prowadzenie restauracji to ciężki kawałek chleba. Nie jestem Żydem,
ale prowadząc przez wiele lat żydowską restaurację, musiałem poznać
żydowskie zwyczaje, kulturę, muzykę, poznać tych ludzi. Kiedyś musiałem na
gwałt załatwiać wino koszerne na kolację szabasową dla grupy z Izraela. W
ostatniej chwili załatwiłem wino z certyfikatem rabina Rzymu, a oni
powiedzieli, że to nie jest wino koszerne, bo rabin Rzymu to nie jest dla
nich żaden rabin. Ale znam też Żydów jedzących wieprzowinę.
Przy Miodowej, w nowo otwartej samoobsługowej restauracji Polakowskiego,
jedzą lunch miejscowi biznesmeni i urzędnicy. Choć w środku pachnie
nowoczesnością, to na zewnątrz obowiązuje dziewiętnastowieczna stylistyka. W
karcie kilka obowiązkowych "żydowskich" dań.
Na Miodowej przy Brzozowej policjanci przesłuchują krwawiącego pijaka. Ma
rozbity nos, poraniony policzek. W tym samym momencie, nie zważając na
samochody, skrzyżowanie pokonuje zygzakiem jegomość w dresie i laczkach.
Całe zdarzenie z wielkim zainteresowaniem obserwuje grupa japońskich
turystów. W ruch idą kamery i aparaty. Tego zapewne nie zobaczą ani w Tokio,
ani w Osace.
Kilkaset metrów dalej, na odnowionej synagodze Izaaka, gdzie czynna jest
interesująca wystawa "Pamięci Żydów Polskich", ktoś czerwonym sprayem
napisał: Chrystus jest super.
- Mimo że na Kazimierzu sporo się zmieniło, że ze Starego Miasta przenoszą
się tu artyści i restauracje, to jednak nie jest tu tak różowo - uważa Adam,
pracujący przy organizacji wystawy wysoki, niezwykle grzeczny młody
mężczyzna. - Wieczorami zagraniczni turyści poruszają się tu przeważnie
taksówkami, a nie tak dawno holenderscy Żydzi mówili mi, że byli narażeni na
słowne zaczepki.
Duchy już stąd uleciały
W Anatewce i sąsiednim Klezmer Hois zapełniły się ogródki. Wojciech Ornat
dogląda interesu.
- Gdy zjawiłem się tu przed 10 laty, byłem pełen obaw. Bałem się okolicy,
braku koniunktury, a jednak tamte czasy wspominam z wielką nostalgią. Tamten
Kazimierz w niczym nie przypominał dzisiejszego. To nie była dzielnica
Krakowa, tylko małe senne miasteczko. Pamiętam, jak był u mnie Spielberg,
jak wielu izraelskich czy amerykańskich Żydów poznawało tu nowe smaki i
zapachy. Bo przecież w Izraelu nie znajdzie pan takiej restauracji. Są
marokańskie, arabskie, amerykańskie. Ale oni nie wiedzą, co to jest karp po
żydowsku. Dziś dawne duchy już stąd uleciały. Teraz liczy się tylko zysk.
Walka o klienta. Szkoda, że Kazimierz powoli przestaje być enklawą
żydowskiego folkloru i atmosferą upodabnia się do Starego Miasta. Zbyt dużo
tu pubów, gdzie młodzież godzinami siedzi przy jednym piwie.
Pod hotelem Ester zatrzymał się luksusowy mercedes. Przed wejściem do
ogródka kierowca podszedł do bankomatu mieszczącego się po drugiej stronie
ulicy. Pod ścianą banku potknął się o śpiącego człowieka.
- To nadal częsty widok - wyjaśnia kelner. - Ale naszym gościom to nie
przeszkadza. U nas mają zapewniony folklor żydowski, a na ulicy polski.
Na Warszauera w bramie jednej z kamienic rozmawia trzech młodych ludzi.
- Z robotą coraz gorzej. Może coś uda mi się znaleźć na stacji benzynowej w
Hucie, ale to nic pewnego - mówi najwyższy.
- Słyszałem, że szukają kelnerów gdzieś na Szerokiej - wtrąca się drugi.
- Co ty, chcesz, żebym u Żyda robił?! - oburza się dryblas.
Arka Noego, Jewish Style, Babelstein, Klezmer Hois, Anatewka, Ariel, Alef,
Eden, Ester, Saba, Shalom, synagogi, żydowscy patroni ulic, antyżydowskie
napisy. Wszystko to w kilku kwartałach ulic Krakowa, w których przed wojną
żyło 60 tysięcy Żydów, a dziś, według oficjalnych danych, w gminie
zarejestrowanych jest 180 osób.
KRZYSZTOF RÓŻYCKI